Rynek Kolejowy, 29 stycznia 2009

– Wolę mieć w firmie prywatnego inwestora, któremu zależy na rozwoju marki, mogę też mieć właściciela państwowego, niechby prezentował nawet bardzo wyraziste poglądy polityczne – byleby nie wpychał do biznesu łap ubrudzonych polityką i rozliczał menedżerów za osiągane wyniki, a nie zgodność poglądów z obowiązującą linią partii – mówi Jacek Prześluga, były prezes PKP Intercity.

Robert Wyszyński: Czy zamiana prezesa Czesława Warsewicza, pana następcy, na Krzysztofa Celińskiego przyniesie pozytywne skutki? Na początku chyba niezbyt miło komentował pan Warsewicza. Czy zrobił coś dobrego dla firmy i pasażerów, czy jedynie starał się „zatrzeć ślady” po panu i wprowadzić swoją załogę, jak powszechnie sądzono?

Jacek Prześluga, były prezes PKP Intercity: Warsewicz miał status politycznego komisarza: przyszedł do zarządu spółki w momencie, w którym jako team zarządzający byliśmy ledwo co, ale prawdziwie mocno zintegrowani. Dotarliśmy się, mieliśmy do siebie zaufanie, wiedzieliśmy w czym jesteśmy dobrzy i czego chcemy jako zespół. Człowiek z nadania PiS zaburzył tę współpracę, wprowadził do spółki podejrzliwość, strach, donosicielstwo, a przede wszystkim politykę. Samą pracę Warsewicza oceniam dobrze, miał wyniki, ale jedno skutecznie popsuł: atmosferę przebojowości i otwartości w firmie. Zdusił ją, wyrzucając ludzi tylko dlatego, że kiedyś deklarowali poparcie dla mnie. Nie rozumiał, jak wiele znaczy na kolei poczucie solidarności, wspólnoty, więzi. Ludzie odsunęli się od zarządu, każdy robił swoje, nikt się nie wychylał, nikt nie biegł do prezesa z własnym pomysłem, bo się bał. Z tego względu nominacja Krzysztofa Celińskiego może tylko sprzyjać spółce. Ale przed nim są gigantyczne zadania: powinien jak najszybciej scalić dwa organizmy – ten stary, z Intercity, i ten nowy, niedawno przejęty z PKP PR i PKP Cargo. Powinien doprowadzić do końca przetargi, choć nie wiem, czy ich rozmach nie przekracza możliwości inwestycyjnych spółki. Ale przede wszystkim, jeśli wolno podpowiadać, ma ogromną rolę do spełnienia w budowaniu relacji z pasażerami. Teraz to od niego zależy kształt połączeń dalekobieżnych w Polsce, jakość oferty, rozkład jazdy, zachowania drużyn konduktorskich. To zadanie nazywa się marketingiem usług (dziś wszystko jest marketingiem, sorry…); kolej pasażerska jest wręcz skazana na jego instrumentarium, bo to pasażer płaci, a nie bezimienny „budżet” czy „samorząd”.

(…)

R.W.: Pan – jako przedsiębiorca prywatny – kupiłby akcje Intercity?

J.P.: Z sentymentu tak. Ale ja nie jestem już zwolennikiem wprowadzania tej spółki na giełdę.

R.W.: Jak to?

J.P.: Po pierwsze: giełda brutalnie obnaży słabość mechanizmów zarządzania koleją… Jeśli kapitał pozyskany z wejścia na giełdę miałby trafić do państwowego właściciela i nigdy nie wrócić do samej spółki, jeśli prywatyzacja poprzez giełdę nie uczyni z pracowników akcjonariuszy, bo nie zanosi się, żeby kolejarze dostali swoje 15 procent, jeśli nadal pakiet kontrolny będzie w rękach państwa, jeśli nie zmieni się ustawa kominowa i sposób wynagradzania zarządów za podnoszenie wartości marek, którymi zarządzają, to… po co to wszystko? Giełda kosztuje, wejście na nią – również, a bezimienny kapitał rozproszony na giełdzie zbyt mocno przypomina mi właściciela państwowego. Wolę mieć w firmie prywatnego inwestora, któremu zależy na rozwoju marki, mogę też mieć właściciela państwowego, niechby prezentował nawet bardzo wyraziste poglądy polityczne – byleby nie wpychał do biznesu łap ubrudzonych polityką i rozliczał menedżerów za osiągane wyniki, a nie zgodność poglądów z obowiązującą linią partii.

Całość wywiadu-rzeki w lutowym „Rynku Kolejowym” oraz na naszej stronie.

Robert Wyszyński

Źródło: Rynek Kolejowy